niedziela, 12 lutego 2017

Niedziela

Nie sądziłam, że będę tym kim jestem. Zupełnie to do mnie nie pasuje. Miałam ochotę nie brnąć w przyszłość, a cofnąć się do dalekiej przeszłości, gdzieś do późnych lat 90. Coraz częściej przestawałam się dziwić, że ludzie z moją osobowością żyją góra 27 lat. Głupio to brzmi. Seba miał właśnie tyle w momencie, gdy go poznawałam i ta różnica zawsze mi była nie na rękę. I zawsze było coś co mi przeszkadzało w innych. Z nienawiści do ludzi wolałam pracować z tymi martwymi, by nie gadali już, nie męczyli. Tak też mijały dni, ciągły się po woli, a po zapadnięciu zmroku budziło się we mnie zwierze. Rzucałam robocze ciuchy, robiłam ostry makijaż, malowałam usta na krwistą czerwień, ubierałam kabaretki i spryskiwałam ciało najsłodszymi perfumami, a później przesiadywałam do zamknięcia w małej kawiarence. Nie szukałam towarzystwa, nic z tych rzeczy. Nie czekałam na nic, no może na pana muzyka, który zniknął bez słowa, po tym jak sama dałam mu do zrozumienia, że to dobry moment, by się spotkać. Wiem, że lubił knajpy, zadymione, ciężkie powietrze, colę lub piwo po ciężkim dniu w korpo. Zupełnie jak ja. To było chyba nie w moim stylu, ale rozjaśnienie włosów, dobra tapeta oraz godziny podnoszenia hantli budowały pewność siebie, której nikt nie potrafił złamać. Trzeba było nadrabiać braki wyglądem, pustkę wypełnić drinkiem czy toną czekolady. Mózg wyłączyć, nie myśleć, ciężko pracować. Dobrze mi było tak, chociaż rozpadałam się na kawałki już od nastoletniego wieku. Nie chciałam przeminąć, chociaż to było nieuniknione. Nie potrafiłam kontrolować się czasem, wolałam zasnąć, zapomnieć. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz