niedziela, 31 lipca 2016

Bajzel w głowie

Nie wiem jak ja to robiłam, że nie robiąc praktycznie nic wyglądałam dobrze. Może dlatego, że wąs nie był mi znany, ani złączone brwi, ani tym bardziej inne defekty, bo takowych nigdy nie miałam. Ani żadne wory pod oczami nawet po zawalonej nocy nie doskwierały mi tak jakoś dotkliwie jak kiedyś. Dziwne. Pewnie Zuzannę skręcałoby z zazdrości i włączyło, by się to młodzieńcze wkurwienie gdyby jeszcze wiedziała ile cukru w ostatnim czasie potrafię pochłonąć, bez oznak trądziku na twarzy. A ona wiecznie mi potrafiła marudzić, ilekroć się spotkałyśmy, że to ją obsypuje, "no bo, wiesz, okres...", "bo pojadłam czekoladek"... A dietetycy straszą zewsząd, że to co jesz ma jakiś wpływ na to jak wyglądasz. Że trądzik, wysypki, łojotok - istne muzeum zamiast lica. To ja chyba jestem jakimś odmiennym przypadkiem, któremu jedzenie na wygląd nie szkodzi. Ani tym bardziej złość, a mam jej tyle w sobie, że po odgadnięciu moich myśli kwalifikowałabym się bez wątpienia do ośrodka zamkniętego dla obłąkanych. I tak od czasu pożegnania kumpeli ortorektyczki i kuzynki anorektyczki oraz kumpla alkoholika żyję jak świętoszka. No może nie zupełnie, gdyż na kolanach nie mam zamiaru się modlić - reumatyzm. Nie rusza mnie to zupełnie. Z zeschniętego szczura zamieniłam się w chomika, który w swoim pulchnym pyszczku nieustannie trzyma jedzenie, przeżuwa i delektuje się czym popadnie. I jakoś nie rusza mnie to, że trochę mi się przytyło, skoro i tak wyglądam jak zabiedziałe dziecko z Afryki, bo nadal wagowo nie dorównuje sobie z lat wczesno - szkolnych. Znalazłam wreszcie inne priorytety niż wagowe obsesje nie będące przecież żadnym znaczącym wyznacznikiem. No tak. I przyciągam do siebie kolejną ofiarę, która już po wszystkim  co fizycznie najgorsze, nieświadomie dla mnie zaczęła na mnie wpływać. Kolejne dziecko Jezusa. O matko! Ile to ich było przez te wszystkie lata. I zawsze gdy w moim życiu bywa jakoś trochę źle, trafiam na kogoś bardziej wierzącego niż statystyczny polak. Tak bardzo, że podciągnęłabym to pod religijny fanatyzm. Wiara w naszym istnieniu jest istotna i ja to rozumiem - albo i nie rozumiem, ale akceptuje w pełni, no dobra - staram się. Tylko ta młodość + religia jako główny temat 70% rozmów i myśli to nie pasuje do siebie zupełnie. Jednak zanim zgłębię teorię dopasowywania, to obalę ją i uznam iż moje wywody sensu nie mają, ani kupy się nie trzymają. Istny bajzel w głowie. A wszystko przez ten cukier, bo od tego się zaczęło. Sportowe wkurwienie mnie dopadło, głód życia a po tym nadszedł moment "wszystko mi jedno" i nawet zaczęłam raczyć głodne komórki cukrem. Glukoza dobra sprawa, ale ostatnio to przeszło wręcz w jakieś uzależnienie. Nagle humor poprawił się znacznie, a ja nie mam ani kaca moralnego, ani żadnego innego objawu prócz uczulenia w postaci puchnącego tyłka. I tak koło się zamyka. Każda nowa substancja jakoś tak działa na mnie. Był już epizod z kofeiną, alkoholem, czy cukrem prostym. I łączenie nich byłoby chyba fatalnym rozwiązaniem, ale fazy detoksu na przemian z fazą faszerowania pozwalają na zmniejszanie dawek, które po aplikacji i tak dawaną zamierzony efekt. W takim stanie gdy poznaje się różnych ludzi można zostać odebranym przeróżnie. I tak poznałam ją - dziecko chrześcijańskie. Za wszelką cenę chcące mi pomóc zapewne podświadomie, no bo przecież jestem na tyle przytomna, aby nie zaczynać rozmowy od narzekania. To ona kieruje moje myśli w dziwnym kierunku, abym się obudziła z zimowego snu, zmieniła swoje życie na lepsze czy zawalczyła o pewne sprawy, które już kiedyś chodziły mi po głowie. Im bardziej o tym myślę, tym bardziej wydaje mi się to być sensowne. Może z i czasem sens życia stanie się bardziej klarowny niż obecnie. Kto wie? 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz